– Platynowo-irydowy samorodek. Stamtąd. – Lampe pokazał palcem na sufit. – Czasem z
kosmosu. Ale rzadko. Taki wielki nigdy. Oczywiście stalowym pilnikiem w żaden sposób! Gęstość dwadzieścia dwa! Tylko diamentem. I z miejsca nijak. Pudów półtorej setki, dwieście. – Dwieście pudów platyny! – zawołał podprokurator. – Ale to przecież ogromna wartość! Po ile uncja platyny? Sergiusz Nikołajewicz wzruszył ramionami. – Pojęcia. A wartości żadnej. Tylko niebezpieczeństwo. Przez osiemset lat spenetrowany na wskroś. Ja odkryłem: promienie. – Pokazał ruchem głowy kolbę. – Przechodzą przez wszystko. Dokładnie jak pisał Tolek. Doświadczenie z kliszą fotograficzną. I Marysia pisała. Dawniej. Korowin do nich list. Że ja w domu wariatów. Teraz nie piszą. – Tak, tak, czytałem o paryskich doświadczeniach z promieniowaniem radowym – przypomniał sobie władyka. – Przeprowadzali je Antoni Becquerel i małżeństwo Curie, Piotr i Maria. – Piotrek malinowa głowa – odparł Lampe. – Nieprzyjemny. Marysia niepotrzebnie. Lepiej starą panną. A Tolek Becquerel rozumny, niebieski. Ja przecież ciągle o nich: Marysia i Tolek. Tu nieuki! I Korowin! To ci wyspa! Na przystań chodziłem. W spektroskop patrzyłem. Może ktoś mądry. Pomoże. Objaśnić im. Ja nijak. Dobrze teraz pan. Zrozumiał, tak? Patrzył na archijereja z lękiem i nadzieją. – Zrozumiał? Mitrofaniusz podszedł do stołu, ostrożnie wziął kolbę, popatrzył na matowo połyskujące opiłki. – Czyli samorodek jest zarażony szkodliwym promieniowaniem? – Na wskroś. I cała pieczara. Osiemset lat! Nawet jeśli sześćset, wszystko jedno. Nie wyspa, szafot! – Sergiusz Nikołajewicz chwycił przewielebnego za rękaw sutanny. – Pan dla nich zwierzchność! Zakazać! Żeby nikt! Ani jeden! A tamtych z powrotem! Jeśli nie za późno. Chociaż nie, ich za późno. Słyszałem, niedawno nowego. Jeśli do okrągłej nie wchodził albo na niedługo, to może jeszcze można. Uratować. Dwóch poprzednich – nie. A tego jeszcze. Ile on? Pięć dni? Sześć? – Mówi o nowym pustelniku, co do którego siostra Pelagia się pomyliła – wyjaśnił zachmurzonemu i niepewnemu biskupowi Berdyczowski. – Ale że też mi nawet do głowy nie przyszło, że ojca mniszka i pani Lisicyna to jedna osoba! – Ja ci to później wyjaśnię – zmieszał się Mitrofaniusz. – Rozumiesz, wedle reguły zakonnej to oczywiście rzecz niedopuszczalna, nawet oburzająca, ale... – Głupstwa dosyć. – Lampe bezceremonialnie pociągnął archijereja za sutannę. – Tamtych wywieźć. Nowych nie wpuszczać. Tylko mnie. Najpierw materiał ekranujący. Szukam. Na razie nic. Miedź nie, stal nie, blacha nie. Może ołów. Albo srebro. Ty mądry. Ja pokażę. Pociągnął władykę do stołu, przekartkował zeszycik, zaczął wodzić palcem po obliczeniach i wzorach. Mitrofaniusz patrzył z zainteresowaniem, czasem nawet kiwał głową – może z uprzejmości, a może i rzeczywiście coś rozumiał. Berdyczowski też zajrzał ponad chudziutkim ramieniem pana Sergiusza. Westchnął. W kieszonce jego kamizelki coś czterokrotnie zabrzęczało. – O Boże, władyko! – zawołał podprokurator. – Czwarta w nocy! A Poliny Andriejewny, Pelagii, ciągle nie ma! Czy nie stało się... Przerwał, nie kończąc pytania – tak zmieniła się nagle twarz Mitrofaniusza, wykrzywiona grymasem lęku i winy. Odsunąwszy interesujący zeszycik, władyka całkiem niestatecznie podkasał sutannę i z tupotem pobiegł z piwnicy w górę po schodach. Pieczara W „Pannie Czystej”, dokąd Polina Andriejewna zajechała z kliniki, by wziąć niezbędne do wyprawy rzeczy, czekała ją nieprzyjemność. Środki ostrożności, które przedsięwzięła w celu ustrzeżenia niebezpiecznego Lagrange’owego dziedzictwa przed ciekawością służby, nie pomogły. Już w westybulu Lisicyna zauważyła, że dyżurna recepcjonistka patrzy na nią jakoś dziwnie – ni to